Anna Puślecka każdego roku pięć letnich miesięcy spędza w Grecji, na Cykladach. — Na Serifos jest tak, jakby się 50 lat temu czas zatrzymał. Tu dalej jeżdżą zdezelowane samochody, nie
Jak na gotówkę przeliczyć lata pracy kilku pokoleń? Jak oszacować wartość zniszczonego zdrowia? Ile można zapłacić za czas, który ojciec stracił z dorastania syna? Czy jakiekolwiek pieniądze są w stanie zrekompensować ludziom utratę domów? Nie budynków, ale domów, w których znaleźli szczęście i spokój? Szanowny Czytelniku! Dzięki reklamom czytasz za darmo. Prosimy o wyłączenie programu służącego do blokowania reklam (np. AdBlock). Dziękujemy, redakcja Dziennika Wschodniego. Kliknij tutaj, aby zaakceptować Dostaną potężne odszkodowania. Protestują, bo chcą wydrzeć więcej, a potem za te miliony kupią sobie nowiutkie domy. A teraz tylko krzyczą. Pieniacze. Zaścianek. Ciemnogród. Nie rozumieją potrzeby rozwoju – to opinie, które w internecie można wyczytać o ludziach protestujących przeciwko planom budowy szybkich kolei. Odwiedziłam trzy z bardzo wielu takich rodzin. W samej gminie Zamość wywłaszczeniami zagrożonych jest ponad 100 domów. Cztery pokolenia pod jednym dachem Żdanów. Okazały, piętrowy, starannie wykończony dom z nowiutką elewacją. Zadbane podwórko z ogródkiem, równiutko ułożonymi chodnikami, dorodnymi roślinami, starymi, ale świetnie utrzymanymi pomieszczeniami gospodarczymi i gołębnikiem pełnym ptaków. Pod położonym niedawno nowym dachem, w domu z wymienionymi niedawno oknami mieszka kilkupokoleniowa rodzina. Seniorzy to 84-letnia pani Zuzanna Kapłon i jej 92-letni mąż Marian. Mieszka z nimi ich córka Grażyna Koczwara z mężem Tadeuszem. Jest jeszcze ich córka Ewelina i jej mąż Michał oraz mała Zuzia. Jeżeli spośród planowanych linii szybkiej kolei, które mają prowadzić do planowanego przez rząd Centralnego Portu Komunikacyjnego wybrany zostanie wariant różowy, stracą wszystko, na co każde z tych pokoleń od lat pracowało. Starych drzew się nie przesadza, za żadne pieniądze – mówią Lucyna i Tadeusz Brzozowscy z Lipska Stracą swój dom, w którym się dorabiali i który przez lata starannie urządzali, z którym wiąże się ich przeszłość, ale z którym też wiązali jakieś plany na przyszłość. A to tylko jeden z kilkudziesięciu domów i tylko w tej jednej wiosce, które mogą zniknąć z powierzchni ziemi, jeśli rządowe plany wejdą w życie. Dlatego właśnie, podobnie jak mieszkańcy innych miejscowości gminy Zamość protestują. Cała rodzina zapewnia, że nie ma odszkodowania, które byłoby w stanie w najmniejszym choćby stopniu zwrócić im to, co w swój dom włożyli. To „coś” wartości materialnej nie ma. – Tę działkę, 30 arów, dostałam od moich rodziców – wspomina pani Zuzanna. Kiedy wyszła za mąż, zaczęli z mężem myśleć o własnym domu. Pan Marian pracował. Co miesiąc przynosił pensję. Marną, bo marną, ale żyli skromnie, oszczędzali, odkładali grosz do grosza, zaczęli się budować. I gospodarzyli. Na polu mieli buraki, trochę ziemniaków, później pojawiły się zwierzęta, głównie świnie. Hodowla na początku maleńka, z czasem się rozrastała. Żeby gospodarstwo utrzymać i rozwijać, bardzo ciężko pracowali. Ale mieli z tego radość i satysfakcję. Dom był najpierw parterowy. Ale potem na świat przychodziły dzieci. Synowie poszli na swoje. Jeden dla własnej rodziny także zbudował dom, po sąsiedzku (ta posesja też jest na trasie różowego wariantu). Drugi z synów, Ireneusz Kapłon przeprowadził się ciut dalej, ale także mieszka w Żdanowie. – Byliśmy tutaj zawsze i zawsze wszystko robiliśmy dla dzieci. I cieszyliśmy się, że one chcą być blisko nas – mówi z trudem pan Marian. Z rodzicami została pani Grażyna. Gdy wyszła za mąż, dom trzeba było powiększyć o piętro. – Mąż na to od 20 lat pracował za granicą. Każde pieniądze, jakie wysyłał, szły a to na rozbudowę, a to na wyposażenie, meblowanie, żeby urządzić go jak najlepiej, a później remontować. To jak worek bez dna – opowiada kobieta. Bo chcieli, żeby żyło im się tutaj razem po prostu dobrze i spokojnie. I cieszyli się, że córka także postanowiła właśnie w rodzinnym domu zamieszkać ze swoim mężem i córeczką. – Pracowaliśmy oboje za granicą. Różnie tam bywało, ale zawsze człowiek miał w tyle głowy, że tu w Żdanowie jest dom i że mamy do czego wracać. Wróciliśmy, a teraz nie wiemy czy będziemy mogli tutaj zostać – mówi ze łzami w oczach Ewelina Popko. Ja na ten dom dla mojej rodziny pracowałem latami. Wiem, ile mnie to kosztowało. Nikt nie jest w stanie mi za to zapłacić – przekonuje Piotr Hadło Jej mama też płacze, kiedy pytam, czego byłoby jej najbardziej żal, gdyby musiała się wyprowadzić. Łez nie potrafi powstrzymać również pani Zuzanna. Odkąd kilka tygodni temu zaczęło się mówić coraz częściej o CPK, tak właśnie wygląda ich życie. W codziennych czynnościach, które kiedyś sprawiały radość, teraz trudno ją odnaleźć. – Widzę po rodzicach, jak bardzo to jest dla nich trudne. Naprawdę ich to wykańcza. Tata musi leki na ciśnienie brać w podwójnej dawce, żeby jakoś funkcjonować – opowiada wyraźnie wzruszony Ireneusz Kapłon. I dodaje. – Przecież nawet starego psa się bierze na dożywocie i trzyma do końca, a starych ludzi chcą przeganiać? A najgorsze jest to, że wszyscy mają poczucie, iż dla władz CPK i dla projektantów nic a nic nie znaczą. – Poprowadzili sobie te swoje trasy zza biurka, nikt tu nie przyjechał, żeby zobaczyć jak nasze wioski wyglądają, ile i jakich domów są gotowi z ziemią zrównać. Jakby tu byli, to może by się zorientowali, że wystarczyłoby tę kreskę kawałek przesunąć, żeby tory biegły po polach, a nie po domach – denerwuje się młodszy Kapłon. Rodzina ma pole niedaleko swojej posesji, w dwóch kawałkach po 2 hektary. – Ja bym im to wszystko za darmo oddała, żeby tylko nie kazali nam się z domu wynosić – mówi z pełnym przekonaniem pani Grażyna. I ma żal, że nikt nic im nie wyjaśnił. Każdego dnia zastanawia się, czy jak przyjdzie co do czego będzie miała tydzień czy dwa, a może kilka miesięcy na to, żeby spakować siebie, rodziców, córkę, wnuczkę, cały dobytek i się wynieść. – Tylko dokąd? – pyta smutno. Każda grudka ziemi była w mojej dłoni Lipsko. Dom na samym końcu wsi, na niewielkim wzniesieniu, piętrowy. Dookoła czyściuteńko, Nie ma przepychu, jest porządek. Widać, że ktoś o to obejście bardzo dba. Rosną owocowe drzewka, są owocowe krzewy, jest ogród warzywny. Siadamy przy plastikowym stole, na plastikowych krzesełkach, pod rozłożystą jabłonką, wiekową, która wyjątkowo w tym roku obrodziła. Cień daje ukojenie w upalne popołudnie. Państwo Zuzanna i Marian Kapłonowie ze Żdanowa z synem Ireneuszem i córką Grażyną, wnuczką Eweliną i prawnuczką Zuzią – To jest nasze ulubione miejsce – mówi pani Lucyna Brzozowska. Kiedy ona i jej mąż Tadeusz byli młodzi, mieli książeczki mieszkaniowe. Mogli je zamienić na mieszkanie w bloku w mieście. – Ale tata płakał, pamiętam go jak dzisiaj i mówił, żebym tutaj została, bo ta ziemia należy do rodziny. Tak prosił... – wspomina kobieta. Zostali. Po ślubie, na początku lat 70. mieszkali z rodzicami i latami odkładali na własny dom. W końcu go zaczęli budować, powolutku, etapami, bo pieniędzy nigdy za dużo nie było. I gospodarzyli. Za podwórkiem z domem jest pole. Ponad 7 ha. – A z tego przeszło 5 hektarów to bardzo dobre gleby, rędziny, jedne z najlepszych – mówi z dumą Tadeusz Brzozowski. A za polem mają jeszcze kawałeczek własnego brzozowego lasu. Niewielki, ale piękny. Jak synowie ze swoimi rodzinami przyjeżdżają w odwiedziny, wszyscy lubią tam chodzić. Jest cicho i spokojnie. Jest dobrze. A właściwie było. Do maja tego roku. Wtedy Brzozowscy dowiedzieli się od kogoś z sąsiadów, że są plany na szybką kolej i że jeden z wariantów tras biegnie przez ich dom, przez ich podwórko i pola. Jeśli wybrany zostanie wariant czerwony, stracą niemal wszystko. – To było jak grom z jasnego nieba – mówi pani Lucyna. Jej mąż tak się wtedy zdenerwował, że cały się dosłownie trząsł. A ona martwiła się i martwi do dziś o niego. Bo pan Tadeusz jest po dwóch zawałach, ma wstawiony stymulator. Nerwy mu nie służą, a denerwuje się każdego dnia od wielu tygodni. – Kładę się z tą myślą, budzę się w nocy i o tym myślę, wstaję rano i jest to samo – mówi drżącym głosem mężczyzna. Jesienią dosadził kilka małych jabłonek. Jeszcze w kwietniu je ogrodził, żeby kury nie grzebały, a teraz chodzi koło nich i zastanawia się, czy kiedykolwiek będzie mógł na nich zobaczyć owoce. – To samo z borówką amerykańską. Posadziliśmy, kilka owoców ma, a ja zamiast się cieszyć, to myślę, czy za rok, znowu będzie je można spróbować – mówi pan Brzozowski. Bo wizja utraty tego, na co dziesięcioleciami, dzień w dzień pracowali odbiera starszym państwu chęć do życia i jakąkolwiek radość z niego. – Tak, jak byśmy wyrok usłyszeli. Tylko nie wiadomo z jakiego artykułu i za co. Zawsze żyliśmy uczciwie, spokojnie – ocenia smutno pani Lucyna. A nie chcą od życia wiele. Jedynie dożyć w spokoju tu, gdzie czują się u siebie. Nic więcej. Perspektywa wywłaszczenia jest dla nich przerażająca. – Dla naszego pokolenia skojarzenie jest jedno: wojna i wysiedlenia. Wtedy przychodzili z karabinami i wyganiali ludzi z domów. Teraz chcą zrobić to samo, tylko bez karabinów – konstatuje 72-letni mężczyzna. Nie zastanawiają się nawet, ile ktoś będzie gotów im za ich własność, która podobno jest święta, zapłacić. Na żadne pieniądze nie da się przeliczyć lat, które tutaj spędzili, trudu jaki w to wszystko włożyli, zdrowia, jakie stracili ciężko pracując, by stworzyć dom dla siebie, a może i dla dzieci. Bo synowie wspominali, że może kiedyś wróciliby do Lipska. – Tu naprawdę każdą grudkę ziemi miałem w dłoni, na wszystko zapracowałem, we wszystkim co mamy jest kawałeczek naszego życia. Ile to może być warte? Ktoś umie to w ogóle ocenić? – pyta retorycznie pan Tadeusz. I dodaje. – Ta ziemia to chleb. Tego nie wolno człowiekowi odebrać. – Starych drzew się nie przesadza. A my mamy gdzieś życie zaczynać na nowo? Jak to? – dodaje pani Lucyna. Chciałaby nie myśleć o tym, co może ich spotkać. Ale nie potrafi. – Teraz to się zastanawiam czy choć jeszcze jedne święta w domu spędzimy z naszymi dziećmi, z wnukami. Czy jeszcze będziemy choinkę ubierać, światełka zapalać, żeby było ładniej – zwierza się kobieta. Oboje martwią się nie tylko o dom, ale i o figurkę, która przed nim stoi. Jest zabytkowa, z XVIII wieku, ludzie ją postawili, żeby Bogu dziękować, że nie wszyscy zmarli w epidemii, jaka nawiedziła wtedy te tereny. Państwa Brzozowskich wcale nie pociesza fakt, że jeśli linia czerwona nie zostanie wybrana, to zostaną na swoim. Bo wie, że gdzieś indziej ludzi spotka to, co ich być może ominie. – I tak jak ja teraz płaczę, pewnie i oni płaczą. Więc jak się cieszyć? I jak można cokolwiek na takim ludzkim nieszczęściu budować? – wzdycha pani Lucyna. Domu mojej rodziny nie oddam – Ja stąd dobrowolnie nie wyjdę. A jak mnie wyprowadzą, wrócę. Nie oddam po dobroci tego, co dla swojej rodziny stworzyłem – w głosie Piotra Hadło, czterdziestokilkuletniego mężczyzny nie ma ani grama niepewności. Ze swoją żoną i dwojgiem dzieci mieszka w Zwódnem. W nowiutkim, nowoczesnym, gustownie wykończonym i urządzonym domu. Otacza go piękny ogród z alejkami, modnymi drzewkami, krzewami, kwiatami. Nic tu nie jest przypadkowe. Wszystko jest przemyślane i na swoim miejscu. Tak to planowali, żeby stworzyć sobie miejsce idealne, wymarzone. Dlatego jest i mały ogród z warzywami, i altanka z bujanym fotelem i śliczny, różowy domek dla 3-letniej córeczki. Stanął ledwie rok temu. Pan Piotr dokładnie wie, ile to kosztowało. I wcale nie mówi o pieniądzach, bo żeby je zarobić, musiał w życiu bardzo, bardzo wiele poświęcić. – Pracuję od 17 roku życia, a na ten dom zarabiałem już po ślubie wiele, wiele lat. Wtedy mieszkaliśmy w bloku z rodzicami. Ale postanowiliśmy pójść na swoje, na działkę, którą żona dostała od swoich rodziców, a oni od swoich. Ta ziemia była w rodzinie jeszcze przed wojną – opowiada mężczyzna. Zaciągnęli kredyt. Niemały. Jeszcze go spłacają, a w perspektywie mają kolejnych kilkanaście lat z ratami. Ale jak dom już stał i nawet nie było w nim mebli, to zaraz się wprowadzili, żeby w końcu być na swoim. – Tyle że telewizor jakiś kupiliśmy, a antena na kiju od szczotki stała. I było już dobrze – wspomina z rozrzewnieniem pierwsze chwile w ich wspólnym domu. Mieszkają tu cztery lata i przez cały ten czas do domu dokładają, bo ciągle jest jeszcze coś do zrobienia. Tutaj urodziła się ich córeczka. Ale dzieciństwa 13-letniego syna pan Piotr prawie nie pamięta. Bo żeby stworzyć dla wszystkich dom, pracował, pracował, pracował. – Wyjeżdżałem w nocy, wracałem w nocy i tak latami. Ale wiedziałem po co to robię i stąd miałem siłę. Teraz już nie dałbym rady. Dlatego domu nie oddam. Za żadne pieniądze – mówi. Podobnych jak oni rodzin w Zwódnem jest bardzo wiele. Są ludzie starsi, ale dominują młodzi, z dziećmi. Nikt z nich niczego w prezencie od życia nie dostał, każdy na wszystko musiał zapracować. Wielu jest dopiero w trakcie budowy. Oczywiście realizują je na kredyt i choć wizja wywłaszczeń raczej pozbawia chęci do pracy, to jednak muszą te inwestycje kontynuować, bo banki cisną i pilnują, na co dały pieniądze. Pan Piotr wie, że podobnie jak on myślą także sąsiedzi. Ludzie są zdeterminowani. Mówią, że jak przyjdzie co do czego, może dojść do tragedii, bo co podwórko, to dramat innej rodziny. A jeśli zaczną wywłaszczać, będzie jeszcze gorzej. – Choćby nie wiem jakie pieniądze płacili, ale zakładam, że to na nas będą oszczędzać, bo przecież nie na wykonawcach, to nikt nie będzie w stanie odbudować tego, na co przez lata pracował – ocenia Hadło. I jeszcze raz dodaje, że on żadnych pieniędzy nie chce. – Co miałbym z nimi zrobić jako bezdomny? Przykryć siebie, żonę i dzieci? Domek papierowy z nich jak z kart budować? – pyta retorycznie. I nie potrafi pogodzić się z tym, że kiedy plany budowy CPK i szybkiej kolei ruszały, nikt się ani w Zwódnem, ani żadnej innej wiosce nie pojawił. Dopiero ostatnio jakieś śmigłowce latały i robiły pomiary, a jacyś ludzie po polach chodzili i coś wiercili. Piotr Hadło, podobnie jak wielu innych jest przekonany, że szybką kolej można było projektować inaczej. – Przez te kilkanaście lat, jak pracowałem, jeździłem niemal dzień w dzień do Warszawy. Widziałem, jak powstawała „eska”, widziałem, którędy szła i co tam w międzyczasie znikało. Może kilka domów, no i jeden taki bar, co stał w polu. Nic więcej. A u nas po tej inwestycji będą umierać całe wioski – podsumowuje mieszkaniec Zwódnego. Warianty Projektanci pracujący dla CPK przewidzieli cztery różne warianty dla torów szybkiej kolei w ramach tzw. szprychy nr 5 od Trawnik do granicy z Ukrainą. Zagrożone wywłaszczeniami są nie tylko rodziny z okolic Zamościa, ale też Krasnegostawu, gminy Izbica, ale również gminy Tomaszów Lubelski i Bełżca, przez którego centrum projektanci przewidzieli przebieg każdej z czterech projektowanych tras. Stanisław Lem: Od lat po sieci krąży taki oto cytat z mistrza Stanisława Lema: „Nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów, dopóki nie zajrzałem do internetu”. Jest z tym cytatem jeden tylko problem – od dawna trwają poszukiwania jego źródła. Wydaje się, że dotąd nikomu nie udało się ustalić, gdzie i kiedy nasz
Oliwier – kilkumiesięczny syn Natalii i Konrada jest w rodzinie zastępczej. Trafił tam po decyzji sądu, z którą nie zgadzają się rodzice. Sprawą zainteresował się Rzecznik Praw Dziecka, a rodzice walczą, by dziecko jak najszybciej do nich dramatu młodych rodziców z Jasła zaczął się w listopadzie ubiegłego roku. 20-letnia Natalia wieczorem wraz z synami wróciła do swojego mieszkania w Jaśle. Starszy Wiktor zasnął. - Wtedy zauważyłam, że z Oliwerem dzieje się coś niepokojącego, wyglądał jakby tracił przytomność. Był wiotki jak lalka - mówi nam matka chłopca, który urodził się w sierpniu 2021 roku. Kobieta chciała ratować dziecko. Jak relacjonuje, próbowała wdmuchiwać powietrze do ust chłopca. Od razu zadzwoniła po babcię Oliwiera, która natychmiast zjawiła się u córki. Niemowlę – tak twierdzą kobiety - wyglądało jakby nie było z nim kontaktu. - Miałyśmy wrażenie, że nie oddycha. Zawiadomiłyśmy pogotowie ratunkowe. Byłyśmy bardzo wystraszone – mówi nam babcia o życieKobiety relacjonują, że wówczas zaczęły potrząsać Oliwierkiem i tylko wtedy łapał oddech i otwierał oczy. – Chciałyśmy go ratować, bałyśmy się, że pogotowie nie dojedzie na czas - mówią kobiety. Ratownicy, którzy dotarli na miejsce, początkowo nie chcieli zabrać chłopca do szpital. – Twierdzili, że dziecko jest senne. Jednak zaczęłyśmy nalegać, by dziecko pojechało na badania – opowiada babcia chłopca. Po przyjeździe do szpitala okazało się, że stan chłopca jest bardzo ciężki. Nie było z nim kontaktu. W trybie pilnym został przetransportowany do Wojewódzkiego Szpitala Klinicznego nr 2 w Rzeszowie. Tam wykonano badania i okazało się, że w główce niemowlaka widoczne są liczne wylewy, niektóre z nich znajdowały się w stanie wcześniakiem- Lekarka ze szpitala w Rzeszowie, bez rozmowy z nami, zawiadomiła prokuraturę o możliwości podejrzenia przestępstwa znęcania się nad Oliwierem. Byliśmy zaskoczeni takimi zarzutami. Początkowo nikt z lekarzy nie chciał z nami rozmawiać na temat stanu zdrowia wnuka. Dopiero później, kiedy zauważono jak martwimy się o chłopca, udzielono nam informacji – mówi babcia chłopca tłumaczą, że lekarz neurolog, który konsultował dziecko stwierdził, że wylewy wewnątrzczaszkowe mogły powstać u Oliwiera samoistnie, albo nawet podczas niewinnej zabawy, czy kołysania dziecka. Chłopiec urodził się jako wcześniak. Jedna z lekarek stwierdziła, że Oliwier od początku powinien pozostawać pod opieką neurologa. – Po porodzie nie usłyszałam od żadnego lekarza o takich zaleceniach – ubolewa matka zastępczaSąd Rejonowy w Jaśle umieścił Oliwiera w rodzinie zastępczej, u obcych ludzi. Wszczęto postępowanie w Prokuraturze Rejonowej w Jaśle pod zarzutem nieumyślnego spowodowania uszczerbku na zdrowiu i już w kwietniu br. śledczy Prokuratury Rejonowej w Jaśle skierowali do sądu akt oskarżenia przeciwko matce Oliwierka. Kobieta jest oskarżona o to, że od sierpnia do 15 listopada 2021 r. potrząsała ciałem syna czym nieumyślnie spowodowała liczne krwiaki środczaszkowe, co doprowadziło do ciężkiego stanu toku postępowania przesłuchano wielu świadków, w tym lekarz rodzinną Oliwierka, położną, która odwiedzała rodzinę, a także sąsiadkę. Wszyscy zgodnie twierdzili, że nigdy nie widzieli żadnych niepokojących sygnałów. - Położna chwaliła Natalię, że mimo młodego wieku bardzo dobrze opiekuje się dzieckiem. Zarówno położna jak i lekarz rodzinny stwierdziły, że Oliwier każdorazowo był rozbierany na wizycie i nie było żadnych śladów na jego ciele, które świadczyłyby o stosowaniu wobec niego przemocy – relacjonuje zeznania babcia chłopca. Przeprowadzono również wywiad środowiskowy by sprawdzić, jak rodzina opiekuje się drugim, dwuletnim już Wiktorem. Kurator stwierdził, że dziecko jest otwarte, uśmiechnięte. Ma zabezpieczone wszystkie potrzeby, zabawki dostosowane do wieku. Stwierdził, że rodzice dobrze opiekują się starszym synem się od muruDziadkowie niemowlaka złożyli do sądu w Jaśle wniosek o ustanowienie ich rodziną zastępczą na czas postępowania w sądzie rodzinnym. - Dowiadywałam się, że w pierwszej kolejności dziecko powinno być umieszczane w rodzinie spokrewnionej na przykład u dziadków, dlatego walczymy, aby Oliwier do nas wrócił. Sąd jednak oddalił wniosek, uznając, że stwarzamy zagrożenie dla Oliwiera. Pomagałam Natalii w opiece nad chłopcami i sąd uznał, że musiałam robić to nieprawidłowo. To dla mnie bardzo krzywdzące – oburza się babcia umieszczeniu Oliwiera w rodzinie zastępczej, jego rodzice chcieli się z nim jak najczęściej spotykać. Mają jednak utrudniony kontakt z chłopcem. Spotkania są wyznaczane bardzo rzadko i trwały krótko. - Jak możemy budować więź z dzieckiem, które widzimy kilka razy w miesiącu przez godzinę – pyta ze łzami w oczach pani odmowaKiedy sąd rodzinny odrzucił wniosek dziadków Oliwierka o zostanie rodziną zastępczą, to taki wniosek przygotowała ciotka chłopca. Kobieta wraz z mężem przeszła pozytywnie kontrolę z Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Jaśle i Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Jaśle. - Panie chwaliły nas, że mamy bardzo dobre warunki do opieki nad Oliwierem - mówi Monika, ciotka chłopca. I dodaje, że wspólnie z mężem mieli nawet propozycję, by zostać w przyszłości zawodową rodziną zastępczą. Jednak pomimo dobrych opinii jasielski sąd po raz kolejny odrzucił wniosek. Rodzice proszą też sąd o powołanie do sprawy biegłego neurologa dziecięcego. – Skoro lekarz neurolog sam powiedział, że wylewy u wcześniaków mogą pojawić się samoistnie, to taki dowód jest potrzebny. Tym bardziej, że taki wylew zauważono też w grudniu, kiedy już mój syn od ponad miesiąca był w szpitalu – uzasadnia 20-letnia matka przyjrzy się sprawiePani Natalia i jej rodzina w bezsilności, zawiadomili Rzecznika Praw Dziecka. Rzecznik po przeanalizowaniu wniosku wraz z załącznikami, zdecydował się przyjrzeć sytuacji małoletniego Oliwiera. Poinformował również, że zwrócił się do sądu w Jaśle o przesłanie akt sprawy rodzinnej do analizy. – W sprawach indywidualnych, ze względu na konieczność ochrony dobra dziecka, Biuro Rzecznika Praw Dziecka nie udziela informacji – usłyszeliśmy w biurze prasowym Rzecznika Praw Dziecka. - Mamy nadzieję, że w końcu osoba kompetentna spojrzy na naszą sprawę obiektywnie i uzna, że Oliwier powinien trafić z powrotem do rodziny, a nie wychowywać się u obcych ludzi – podsumowuje babcia ofertyMateriały promocyjne partnera
WPHUB. Warszawa. 23.06.2021 07:25. "Dziesięcioraczki się nie urodziły". Wydali oświadczenie. 97. Gosiame Thamara Sithole miała pobić rekord świata, rodząc dziesięcioro dzieci. Tobega Tsotetsi, ojciec dzieci, wątpi jednak w ich istnienie. Jego żonę przyjęto właśnie na oddział psychiatryczny, a rodzina pary wydała oświadczenie. - To prawdziwy cud, że się odnalazł. Nasz kot jest prawdziwym wojownikiem - napisała do KSOZ na wieść o odnalezieniu kota pani Natalia, córka właścicieli futrzaka. Ukraińska rodzina trafiła do Krakowa kilka dni temu i przez pewien czas przebywała w punkcie odpoczynku przy peronie trzecim na dworcu głównym w Krakowie. To właśnie tu w piątek zaginął kot. Rodzina z Ukrainy poinformowała o tym przedstawicieli Krakowskiego Stowarzyszenia Obrony Zwierząt, którzy odwiedzili punkt wypoczynku w ramach akcji pomocy dla zwierząt uchodźców. Stowarzyszenie podjęło próby znalezienia kota przy użyciu specjalnej klatki tzw. żywołapki i otwartych transporterków z przynętą. KSOZ wydrukował także plakaty oraz prowadził poszukiwania kota za pośrednictwem internetu. Kiedy już wydawało się, że akcja poszukiwania skazana jest na niepowodzenie, we wtorek wieczorem nastąpił przełom. W piątym dniu od zaginięcia kota wolontariuszki, pracujące w punkcie wypoczynku, znalazły go w dziurze w ścianie. Dziewczyny przekazały zwierzę pod opiekę KSOZ. Ukraińska rodzina kota jest już w Niemczwech, tysiąc kilometrów od Krakowa. - Zwierzę pozostanie pod naszą opieką do czasu przyjazdu po nie. Rodzina kota już telefonowała do nas i zapowiedziała, że w najbliższych dniach wróci po zwierzę. Jesteśmy w stałym kontakcie - powiedziała prezes KSOZ Agnieszka Wypych. Jak dodała, kot jest w doskonałej kondycji, prawdopodobnie tylko nocami wychodził z ukrycia i jadł karmę z transportera - była to przynęta, by go odnaleźć. Źródło: PAP Świat pasji retro. Jak spędzało się wolny czas, kiedy nie było radia, telewizji i internetu? Agaton Koziński. 3 maja 2020, 13:49 1 Domy chorują równocześnie ze swoimi mieszkańcami. Gdy pan Sławomir i jego żona poważnie podupadli na zdrowiu, ich dom popadał w totalną ruinę, aż zawalił się dach. Starszym i schorowanym ludziom zawalił się cały świat – to nie jest metafora. Do domu wdarła się wilgoć i grzyb. Teraz dwuosobowa rodzina żyje w "warunkach niegodnych człowieka" - ocenił wolontariusz Szlachetnej Paczki. Jednym z trzech bohaterów tej historii jest stary, przedwojenny dom, który traktuje swoich właścicieli jak niechcianych gości. Codziennie wydziera z nich poczucie godność i sprawczości. Każe im spać w deszczu, pomimo, że śpią na swoich łóżkach; zagania ich do jednego pomieszczenia, w którym mają żyć; skazuje na zimno z powodu nieszczelnych okien; a nawet grozi zawaleniem! Dom dostał cechy ludzkie - tak jak to bywa w bajkach, a przecież to nie bajka. Potrzebujące małżeństwo żyje w świecie realnym, w którym ludzie mają wpływ na otoczenie. Właściciele tego domu - już nie mają mocy sprawczej - są bardzo schorowani, nie mają pieniędzy i potrzebują wsparcia osób trzecich, czyli nas. Odnaleźli ich wolontariusze Szlachetnej Paczki. Na pytanie: Dlaczego warto pomagać? Grzegorz wolontariusz odpowiedział: Dlatego, że znaleźli się obok nas ludzie w takiej sytuacji nie ze swojej winy i warto im pomagać, bo oni są bezradni. Warto sprawić, żeby ich starość była godna. Biedy nie włożysz między bajki. Działaj realnie. Przekaż 1% Szlachetnej Paczce! Wejdź na i przekaż 1 proc. Szlachetnej Paczce. Tu był normalny dom - wspomina dawne czasy pan Sławomir - teraz tego domem nazwać nie można. Co tu dużo mówić, wegetacja, do następnego dnia - kontynuuje z rezygnacją. 30 lat temu małżeństwo zamieszkało w rodzinnym domu pana Sławomira. W domu przedwojennym, który był świadkiem historii. Małżeństwo wychowało w nim jedną córkę, potem wnuczkę. Pan Sławomir był zdrowy i pracował fizycznie. Był tzw. "złotą rączką", tak wspomina ten czas: Praca na czarno. O emeryturze się wtedy nie myślało, tylko o pieniądzach, których wiecznie nie było. A jego żona wiele lat pracowała w kiosku w Warszawie. Na emeryturze też dorabiała. Był czas, że go nie marnowałam. Robiłam na drutach swetry, gdy tylko mogłam - opowiada pani Hanna. Zachorowałem 10 lat temu i zaczęły się problemy - powiedział pan Sławomir. Mężczyzna ma chorobę reumatologiczną - zespół twardzinopodobny, który uniemożliwia mu swobodne funkcjonowanie. Najprostsze czynności sprawiają mu trudności. Jego ręce są przykurczone, palce powykrzywiane. Po diagnozie ta fizyczna choroba wyssała z mężczyzny również chęć życia. Pojawiła się depresja. Niestety jego żona też zachorowała, na nowotwór. Lekarze byli zmuszeni zrobić mastektomię. Kobieta nie mogła pracować fizycznie. Dom powoli popadał w ruinę. Teraz dwoje starszych i schorowanych ludzi mieszka w tragicznych warunkach. Przez dziurawy dach wpada deszcz, który wsiąka w ściany, przedmioty i meble. W domu czuć wilgoć, a na ścianach obecny jest grzyb. To wszystko wpływa negatywnie na ich zdrowie. Nie mają bieżącej wody, łazienki, nie mają gdzie się załatwiać. To jest największy problem, a także ogrzewanie. W tej chwili jest jeden piec, który ogrzewa trzy pomieszczenia - ocenia wolontariusz Szlachetnej Paczki, Grzegorz. Pani Hanna ze smutkiem opowiada o jednym z wielu problemów, które “funduje" im dom: Jak całą noc padało, to ja nie spałam tylko wodę zbierałam. Jak w łóżku leżałam, to po jednej stronie głowy miałam jeden garnek, po drugiej drugi i tylko słyszałam kap, kap. Teraz jak słyszę to "kap, kap" to mam uczulenie, serce mi staje - wspomina pani Hanna. Takich ludzi jak ja jest jeszcze trochę w Polsce - powiedział pan Sławomir. Takich ludzi, którzy żyją poniżej granicy skrajnego ubóstwa jest ponad 2 mln w Polsce. Łatwo to sobie uzmysłowić - mógłby kontynuować swoje spostrzeżenie pan Sławomir. Jeśli wyobrazimy sobie, że wszyscy mieszkańcy Polski żyją w jednym bloku o stu mieszkaniach, to: ośmiu Twoich sąsiadów, Czytelniku nie ma łazienki - wanny ani prysznica, sześciu nie może skorzystać z toalety, bo też jej nie ma. W trzech lokalach brakuje bieżącej wody. W czterech mieszkaniach jest zimno, bo jego lokatorów nie stać na ogrzewanie. W pięciu mieszkaniach żyją osoby znajdujące się w skrajnym ubóstwie. Pieniędzy nie wystarcza im nawet na zaspokojenie podstawowych biologicznych i psychicznych potrzeb. Tak, bieda i bezradność mieszkają obok nas, nawet za ścianą. Często są to bardzo cisi lokatorzy. Pan Sławomir mimo choroby, która mocno zaciska niewidzialny sznur na jego rękach oraz pląta jego ciało, radzi sobie zaskakująco dobrze. Wczesną jesienią mężczyzna zaczyna przygotowywać na wyrzynarce drewno na opał. Budzi to zdziwienie wśród osób wtajemniczonych w jego historię. Mężczyzna opracował sprytny sposób obsługiwania maszyny, wykształcił w sobie upór i cierpliwość. Gdyby nie choroba zrobiłaby to w kilka dni, teraz zajmuje mu to kilka miesięcy. Bohater tej historii czerpie siłę z doświadczeń innych ludzi, którzy tak jak on mają ciężko, ale potrafią funkcjonować samodzielnie: Widziałem człowieka, który prowadził tira bez dłoni - opowiada z nieukrywanym zachwytem. Od dziecka ich nie miał, dlatego się przyzwyczaił. Widziałem też człowieka bez rąk, nogami robił wszystko - opowiada pan Sławomir. Znajdę sposób - kolejny raz wypowiedział to zdanie mężczyzna, gdy dostał od darczyńcy wielofunkcyjne narzędzie, a wolontariusz zmartwił się, jak poradzi sobie z jego używaniem. Pan Sławomir należy do tej grupy ludzi, która zawsze znajdzie sposób na przetrwanie w najtrudniejszych warunkach. Mam 60 lat i nadzieję, że coś się jeszcze zmieni - wyznał pan Sławomir oraz dodał: Marzę, żeby ta ruina była domem. Resztę marzeń zostawiam sobie na pamiątkę. Pani Hanna podzieliła się refleksją, że też ma nadzieję, że będzie lepiej i wnuczka znowu będzie mogła ich odwiedzać. Jest coś jeszcze w tej rodzinie, coś bardzo cennego, to że mają siebie i wzajemne wsparcie. A także to, że znaleźli się w ich otoczeniu pomocni ludzie - darczyńca i wolontariusze Szlachetnej Paczki, którzy rozpoczęli remont ich domu. Małżeństwo ma już dach nad głową, jednak doprowadzenie budynku do normalnego stanu jeszcze potrwa. Szlachetna Paczka pomaga ludziom, którzy tego wsparcia potrzebują najbardziej. W milionach historii ludzi na skraju ubóstwa, pod ciężkimi ruinami można odnaleźć to, co najważniejsze, czyli fundamenty, które przybierają różne postaci: dobre wspomnienia, nadzieję, marzenia i wszystko to, co daje moc bohaterom codzienności. Resztę możemy odbudować, z pomocą ludzi dobrej woli. Przekazując 1 proc. podatku Szlachetnej Paczce, dajesz jej środki na to, by mogła dotrzeć do osób, które bardzo potrzebują pomocy, takich jak pan Sławomir i pani Hanna, i przyczyniasz się do zmiany ich losu. Biedy nie włożysz między bajki. Działaj realnie. Przekaż 1% Szlachetnej Paczce! Wejdź na i przekaż 1 proc. Szlachetnej Paczce. KRS 00 00 05 09 05.
Nie dorastałam w bardzo zamożnej rodzinie. Mama zmarła, kiedy miałam dziesięć lat. Tata zaczął dużo pić. Mam też brata, który całkowicie odziedziczył nawyki naszego ojca. Każdego dnia, aż do moich osiemnastych urodzin, cierpiałam mieszkając z ojcem i bratem. Mimo wszystko szłam do celu, chciałam jak najszybciej wydostać się z tego domu. Uczyłam się bardzo dobrze, […]

fot. Adobe Stock, PheelingsMedia – Nie martw się, naprawdę. Ja wiem bardzo dobrze, jak to wszystko jest trudne, bo też przez to przechodziłam i tak samo się czułam. Ale najważniejsze, żeby mieć obok siebie kogoś, kto cię zrozumie i wysłucha, kiedy będziesz tego potrzebować. Ja w razie czego jestem. Jeśli chcesz, pisz w każdej chwili. Taką właśnie wiadomość czytałam na ekranie laptopa, jednocześnie zalewając się łzami, zużywając kolejne opakowanie chusteczek i – no cóż – kolejny kieliszek wina. Dlaczego? Bo właśnie przed jakimiś trzema godzinami mężczyzna, który wydawał mi się najbliższy na świecie, okazał się kompletnym nieporozumieniem. Mateusza poznałam pół roku temu Byłam świeżo po rozwodzie, i to dość przykrym i bolesnym, no ale który taki nie jest. Moja dorosła już córka doradziła mi, że może spróbowałabym randek w internecie. Na początku ją wyśmiałam. Po przygodach z jej ojcem miałam dość facetów. Ale w końcu poczułam się samotna. On się wyprowadził, moja Kasia też, zostałam tylko ja. Założyłam więc konto na jakimś portalu, zaczęli do mnie pisać mężczyźni, w tym on, Mateusz. Spodobał mi się od razu, zaczęliśmy się widywać. Czułe słówka, rozmowy wieczorami, wymiana SMS-ów. I kiedy już myślałam, że może faktycznie coś z tego będzie, okazało się, że nie jestem jedyna. Facet po prostu miał żonę. Dowiedziałam się brutalnie. Po prostu owa żona w końcu dopadła do jego telefonu i do mnie zadzwoniła. I tak właśnie siedziałam tamtego wieczoru, gapiąc się w ekran i opisując moją historię na jakimś portalu dla takich samych oszukanych jak ja. Jedna z kobiet odpowiedziała niemal natychmiast, ja – idąc za jakimś dziwnym impulsem – odpisałam. Jak się okazało, Urszula miała podobne przejścia. Ją też najpierw zdradził mąż, potem wdała się romans, który również okazał się fiaskiem. I tak od słowa do słowa… Zaczęłyśmy pisać do siebie niemal codziennie. Czasem o głupotach pod tytułem ulubione potrawy, czasem o ważniejszych rzeczach. Łączyło nas zamiłowanie do roślin, książki. Moja córka, której zwierzyłam się z tego, że mam nową znajomą, śmiała się, że to wirtualna przyjaciółka. Dla mnie była jednak kimś więcej. Bratnią duszą? Tak mi się wtedy przynajmniej wydawało. Po trzech miesiącach tej internetowej znajomości postanowiłam, że ją do siebie zaproszę. Mieszkała wprawdzie jakieś siedemdziesiąt kilometrów ode mnie, ale dojazd nie był strasznie trudny. Dla mnie była jednak kimś więcej – Przyjedziesz? – zapytałam przez telefon, bo wtedy już rozmawiałyśmy nie tylko wirtualnie. – Oj, kochana, oczywiście, w końcu się poznamy na żywo! I tak któregoś dnia pojawiła się w moim mieszkaniu. Spędziłyśmy razem świetny weekend. Piłyśmy wino, buzie nam się nie zamykały. Oglądałyśmy filmy, obgadywałyśmy byłych facetów, chodziłyśmy na spacery. Poczułam, że nie jestem sama. Minęło kolejne pół roku. W tym czasie Urszula złapała jakieś dorywcze zajęcie, więc rozmawiałyśmy rzadziej niż do tej pory, ale wciąż miałyśmy kontakt. Ja spędzałam czas w kwiaciarni, zaczęłam robić generalne porządki w domu, a także w komputerze. Na tamtym portalu randkowym, gdzie poznałam Mateusza, nie byłam od wieków. A ponieważ nie w głowie mi były romanse, postanowiłam, że skasuję konto. Zalogowałam się i nagle wyskoczyła mi wiadomość. „Jestem, tęsknię, przepraszam, tylko ciebie chcę. Rozwodzę się. Czy możemy się zobaczyć? Dasz mi szansę?”. Wróciły wspomnienia tamtych rozmów, wizyt, randek. Wahałam się długo. W końcu odpisałam „Tak”. – Zobacz – pokazał mi jakieś dokumenty, gdy się u mnie pojawił. – To dla ciebie. – Co to? – zdziwiłam się. – Rozwodzę się, a to dowód, czyli papiery. I umowa najmu mieszkania, bo właśnie się wyprowadziłem. Znowu zaczęły się telefony, SMS-y, wizyty, czekoladki, miłe wieczory. Fakt, byłam trochę nieufna, bo skoro raz mnie skrzywdził… I siłą rzeczy zaniedbałam trochę kontakt z Ulą. Kiedyś jednak, gdy Mateusz miał coś do załatwienia i nie spędzaliśmy razem miłego wieczoru, z jakimś dziwnym poczuciem winy zadzwoniłam do niej. Była na mnie wyraźnie obrażona – O, witaj – przywitała mnie raczej chłodno. – Przypomniałaś sobie o mnie? – Przepraszam, że się nie odzywałam – westchnęłam. – Ale trochę się u mnie działo i… – U mnie też się dzieje, ale o przyjaciółkach nie zapominam. Pisałam, dzwoniłam, a ty nic – powiedziała obrażonym tonem. Najwyraźniej była zła. – Wiem, wybacz, ale… – Cóż więc takiego się wydarzyło? Słucham – powiedziała niemal rozkazującym tonem, który, powiem szczerze, trochę mnie zdziwił. – Mateusz wrócił i… – Co takiego? – niemal krzyknęła. – Jak to wrócił? Przecież tak cię skrzywdził, a ty pozwoliłaś, żeby znowu wszedł z buciorami w twoje życie? – To nie tak, Ula – sama czułam, że nie wiadomo dlaczego się tłumaczę. – Chcemy sobie dać szansę. On się rozwodzi. Ja nie wiem, co z tego będzie, ale po prostu zatęskniłam. On przysięga, że się zmienił, a ja chcę jeszcze raz spróbować. – To ci życzę powodzenia! Najwyraźniej nic z tego nie zrozumiałaś. Wydawało mi się, że nie jesteś taka, żeby rzucać przyjaciół dla jakiegoś zdradliwego gnojka, ale trudno. Jak przyjdziesz po rozum do głowy, to zadzwoń. Tylko tym razem mi się nie wypłakuj. Do widzenia. I tak właśnie zostałam na środku kuchni z przyciśniętą do ucha słuchawką, z której dochodziło już tylko buczenie. Poczułam się dziwnie. Bo z jednej strony to prawda, że zaniedbałam przyjaciółkę, ale wydawało mi się do tej pory, że bliskie sobie osoby powinny się wspierać niezależnie od sytuacji. Ale pomyślałam, że może po prostu Ula miała zły dzień, przejdzie jej. Minęło jednak kilka dni, a od Uli nie było żadnych wiadomości, na telefony też nie odpowiadała. Potem coś jednak zaczęło się dziać. Któregoś wieczoru do drzwi zadzwonił bowiem sąsiad. Kurier przywiózł… wieniec pogrzebowy – Listonosz czy kurier mi dla pani zostawił, bo nie było pani w domu, więc wziąłem. Dobrze zrobiłem chyba? – zapytał, wręczając mi małe pudełko. – Oczywiście, dziękuję – uśmiechnęłam się i poszłam do kuchni, myśląc, że to Mateusz, który akurat wyjechał w delegację, przysłał mi moje ulubione słodkości. Radośnie otworzyłam pudełeczko i… zamarłam. W środku, zamiast czekoladek, znalazłam bowiem owiniętą w różowy papier zdechłą mysz. Dobrze że siedziałam, bo chyba bym padła. Patrzyłam na biedne truchełko kilka minut, po czym wystrzeliłam jak z procy i pognałam do śmietnika obok bloku. Potem długo nie mogłam zasnąć. Zastanawiałam się, kto mógł wymyślić coś takiego. Przecież nie miałam wrogów, byłam lubiana, dla wszystkich miła. Więc jakim cudem ktoś wykombinował taki żart? Może się pomylił? Ale nie, przecież na paczce był mój adres. Roztrzęsiona zadzwoniłam do Mateusza. Niestety, nie mógł przyjechać od razu. Próbował mnie jednak uspokoić, jak tylko mógł, a kiedy już się zobaczyliśmy, długo tulił w ramionach. To jednak nie był koniec. Zaczęłam dostawać listy z wyciętymi na kartkach literami. „Zdrajczyni”. „Tak się nie robi”. „Przekonasz się”. Słowa tańczyły mi przed oczami, a ja z dnia na dzień byłam bardziej niespokojna. Ba! Przerażona. Aż wreszcie dostałam kolejną przesyłkę, i to nie byle jaką. Kurier tym razem wręczył mi niewielki wieniec pogrzebowy z czerwonych róż, ozdobiony czarną wstążką. Do gałązki przyczepiona była szarfa. „Ostatnie pożegnanie”. Teraz już przerażenie zamieniło się w panikę. Mateusz, gdy tylko o tym usłyszał, natychmiast przyjechał. Nie dałam się bardziej omotać – Pomyśl, kto to może być – powiedział, tuląc mnie. – Pojęcia nie mam, przecież nikomu nic nie zrobiłam! – płakałam. – Chociaż… Nie, to niemożliwe… – zamyśliłam się. – Mów. Przypomnij sobie. – Wiesz, jakiś czas temu poznałam przez internet pewną kobietę. To było niedługo po tym, jak się rozstaliśmy. Najpierw było super, ale kiedy się dowiedziała, że do siebie wracamy, była wściekła i zerwała kontakt. Nie wierzę, że to ona, ale fakt, że znała mój adres… – Ona, nie ona, trzeba to sprawdzić, bo jesteś kłębkiem nerwów. Daj mi jej namiary. Mam znajomego policjanta, może się czegoś dowie. Co się działo później, nie wiem. Mateusz powiedział mi tylko tyle, że ta kobieta więcej nie będzie mnie niepokoić. Podobno policja miała już kilka zgłoszeń na jej temat. Inne panie skarżyły się, że najpierw zaprzyjaźniała się z nimi przez internet, a potem – z jakiegoś powodu obrażona – wyczyniała takie numery jak w stosunku do mnie. Co się z nią dalej działo i dzieje – nie mam pojęcia. Z jednej strony poczułam żal, bo wydawało mi się, że coś nas łączy. A z drugiej… Jakie szczęście, że nie dałam się bardziej omotać. I mam nauczkę na przyszłość. Lepiej nie ufać każdej przypadkowo poznanej osobie. Czytaj także:„Przyjaciółka odbiła mi faceta, a potem płakała w rękaw, że im się nie układa. Myślała, że będę jej współczuć?!”„Jak nastolatka zadurzyłam się w internetowym przystojniaku. Już pierwsza randka była dla mnie jak kubeł zimnej wody”„Cała 3 moich dzieci to >>wpadki<<. Jedno poczęłam na imprezie z przypadkowym facetem, a bliźniaki z żonatym kolegą z pracy”

W związku z tym wiadomo było, że musimy zwyciężyć i nikt nie przejmował się tym, że możemy dostać zupełnie coś innego. W każdym bądź razie zabawy z kopaniem okopów były przednie
Szukałem inspiracji do nowego tekstu na bloga. Kiedy dzisiaj otworzyłem zobaczyłem tam tekst Magdaleny Urbańskiej pt. „Zostawcie w spokoju dzieci przychodzące do kościoła”, który bardzo polecam na lekturę. W sumie, to przeczytajcie najpierw artykuł Magdy, a potem wróćcie do mojego. Pozwólcie, że podzielę się swoimi przemyśleniami. Bardzo się cieszę, gdy na Msze Święte przychodzą rodziny z dziećmi. Od wielu lat takie Msze prowadzę, gdziekolwiek się pojawiam. Na początku była to parafia na Rakowieckiej w Warszawie, potem w Gdyni a niebawem mam przejąć Msze z udziałem dzieci w naszej parafii w Łodzi. Takie Msze są bardzo specyficzne. Nie można ich nazwać spokojnymi, bowiem zawsze coś się na nich dzieje. I dobrze, bo ma się dziać. Dla rodziców wybranie się na Mszę ze swoimi młodymi pociechami jest niekiedy nie lada przedsięwzięciem, począwszy od porannego wstania, przygotowania siebie i dzieci, poprzez różne, niespodziewane sytuacje. Czasami takie przygotowanie do wyjścia do kościoła trwa kilka godzin (to wiem od niektórych rodziców). Już za sam wysiłek należy im się szacunek. To prawda, że na samych Mszach dzieci zachowują się różnie. Jedne są bardzo cicho, inne natomiast komentują to, co się dzieje. O ile nie ma się pretensji do tych cichych dzieci, to o tych głośniejszych możemy niekiedy usłyszeć różne komentarze (czasami jednak zbyt przesadzone). Sam byłem kiedyś świadkiem, jak jeden z księży (a nie była to Msza dla dzieci) zwrócił na kazaniu rodzicom uwagę, że ich dziecko jest za głośne i przeszkadza. Takie sytuacje się zdarzają. Niekiedy niestety nie potrafimy też, jako księża w odpowiedni sposób taką uwagę zwrócić. Czasami trzeba coś powiedzieć, bo po prostu rodzice w żaden sposób nie reagują na zachowanie swoich dzieci – tak jakby tych dzieci w ogóle przy nich nie było. Mam jednak wrażenie, że takich rodziców jest niewielu. W większości natomiast bardzo szybko reagują. Inna sprawa – ta dotycząca bliskości, o której pisze Magda. Jeżeli dziecko chce się do rodzica przytulić na Mszy, czy nawet usiąść mu na kolana, gdy jest taka możliwość, to dlaczego mu tego mielibyśmy zabraniać? Jeżeli ono czuje się bezpieczne na kolanach swoich rodziców, lub w ich ramionach, to nie jest to dla mnie jakimkolwiek problemem. Co więcej, ostatnio wśród dorosłych widziałem pewną miłą sytuację, gdy młode małżeństwo (lub narzeczeństwo), będąc na Mszy siedziało przytulone do siebie. Nic złego tym zachowaniem nie robili. Po prostu tak przeżywali wspólnie Eucharystię. Jeżeli tak przeżywa ją dziecko wtulone w Mamę, lub Tatę, to tym bardziej się z tego cieszę. Niedawno byłem świadkiem jeszcze innej sytuacji. Młody Tata był ze swoim synkiem na Mszy Świętej. Kościół był pełen ludzi. Aby dziecko mogło widzieć, co się dzieje na ołtarzu, Tata ten wziął je na ręce. Oczywiście nie trzymał go przez całą Mszę, ale jednak dla niego ważna była bliskość z synem i to, że w taki sposób mógł ze swoim dzieckiem przeżywać Mszę Świętą. Według mnie, Msze Święte z udziałem dzieci, można by nazwać po prostu Mszami dla rodzin i przypuszczam, że w wielu parafiach tak jest. Rzeczywiście dla rodziców pojawia się problem, gdy takie Msze znikają z parafialnego kalendarza na czas wakacji. Tutaj można się zastanowić, czy w danej parafii są możliwości, aby utrzymać je na czas wakacji. Jednak, jeżeli ich formalnie nie ma, to proszę się nie bać pójść z dziećmi na inną Eucharystię. Inną kwestią, związaną ze Mszami z udziałem dzieci, to jest ich infantylizowanie przez samych duchownych. Tutaj się zgadzam, że Mszy w żaden sposób nie należy spłycać. Nie można, a nawet powinno się tego zakazać. Gdy tak się dzieje, to mamy potem Internet przepełniony różnymi dziwnymi filmikami i zdjęciami, gdzie ksiądz jest na Mszy przebrany za klauna. Mnie samego to denerwuje. Co więcej, czasami dzieje się tak, że rodzice ze Mszy z udziałem dzieci nie wynoszą niczego dla siebie. Nie wynoszą, bo my, księża im na to nie pozwalamy przez słabe i infantylne kazania do dzieci. Staram się trzymać pewnej zasady na Mszach dla dzieci. Dotyczy ona kazań. Często mówię do dzieci i z nimi rozmawiam. Daję sobie na to kilka minut. Potem natomiast również przez kilka minut mówię homilię dla ich rodziców. Całość nie jest przesadnie długa, a jestem przekonany, że taka forma jest przydatna dla tych, którzy chcą coś więcej wynieść dla siebie z Eucharystii. Na koniec przypomina mi się jedno zdanie Pana Jezusa z Mk 10,14 – „Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie.”. Można powiedzieć, że nie tylko w czasie roku szkolnego, ale przez cały czas. blog dzieci głośno hałas modlitwa msza msza z udziałem dzieci rodzice rodzina wyzwanie
ENg9.
  • uvl8hgk0eg.pages.dev/293
  • uvl8hgk0eg.pages.dev/125
  • uvl8hgk0eg.pages.dev/270
  • uvl8hgk0eg.pages.dev/105
  • uvl8hgk0eg.pages.dev/148
  • uvl8hgk0eg.pages.dev/328
  • uvl8hgk0eg.pages.dev/311
  • uvl8hgk0eg.pages.dev/47
  • uvl8hgk0eg.pages.dev/139
  • kiedy nie było internetu tylko rodzina